Opole. Piątek. Upalny czerwcowy wieczór. Siedzę na intensywnie pomarańczowej podłodze sali gimnastycznej, czekając na ceremoniał. Patrzę na wprost przez wielkie okna otwarte na oścież. Czuję jak podmuchy gorącego powietrza co jakiś czas wpadają do nagrzanego pomieszczenia. Mam na sobie czarny strój iaidoki, w którym przed trzy dni będę doskonalić umiejętność władania samurajskim mieczem. Jeszcze przez chwilę zastanawiam się jak wytrzymam w ciężkiej hakamie, gi i shitagi w taki „gorąc”, gdzie wszyscy więcej z siebie zdejmują niż nakładają. Czuję się niemal jak królowa wizytująca Indie w płaszczu z gronostajów – uśmiecham się do tego porównania w duchu, choć nie powinnam, bo to czas na koncentrację. Wychylam się lekko z szeregu, w którym siedzę. Patrzę na innych. Pocieszam się myślą, że pewnie jest im tak samo gorąco i coraz bardziej podziwiam ich skupienie.
Siedzimy w jednej linii, według stopni. Te najwyższe na początku. Nie mam żadnego stopnia, więc siedzę na końcu, zgodnie z zasadami tej sztuki walki. Pada hasło: Shomen ni Rei i wszyscy oddajemy pierwszy z czterech ukłonów w ramach reiho. Od tej chwili zaczyna się staż iaido. Dla mnie pierwsze takie doświadczenie. Nie wiem czego się spodziewać, więc oddalam od siebie tą myśl. Trzy intensywne dni ćwiczeń pod okiem znakomitego szermierza, 6 dan renshi. „Wykwalifikowany wojownik” lub „instruktor pomocniczy” – dokładnie takie tłumaczenia znalazłam dla słowa: renshi. Do dzisiaj jest jedyny w Polsce, który ma taki tytuł. Patrzę na niego uważnie. Drobna postura i średni wzrost. Śmiejące się oczy i ciepły głos. Niezłomność i wewnętrzna siła. Wita nas serdecznie i dziękuje za przybycie. Obiecuje, że nie będziemy się nudzić, po czym wstaje z podłogi, a my wraz z nim. Zaczynamy rozgrzewkę z mieczem w ręku, w różnych postawach. Pomarańczowa podłoga mi nie sprzyja, nie jest zbyt śliska i w pierwszej chwili nie potrafię prawidłowo wykonać podstawowych kroków. Modlę się w duchu, żeby Sensei tego nie zauważył. Mam trochę dłuższą hakamę i liczę na to, że drobne błędy się zgubią. Ups!… chyba się nie zgubią, bo sensei idzie w moją stronę. Staje przede mną i pokazuje jak wykonać kroki. Prosi, żebym powtórzyła. Mylę się jeszcze kilka razy. Mam nadzieję, że się zniechęci i sobie pójdzie. Jest cierpliwy. Stoi i patrzy, a ja robię jak mi pokazał. W końcu wychodzi mi to w miarę prawidłowo. Odchodzi z lekkim uśmiechem na twarzy. Uświadamia mi tym samym, po co tu jestem. Nie mogę ukrywać niedoskonałości, nie mogę mieć taryfy ulgowej, bo jestem nowa i ćwiczę tylko 5 miesięcy. Przyjechałam tu, aby się doskonalić, a to wymaga otwartości na przyjęcie uwag. Zmiana nie nadejdzie, a postęp nie nastąpi, gdy będę się przed tym ukrywać, trzymać z boku – licząc, że nikt nie zauważy błędów i niedociągnięć. Muszę mieć ich świadomość. To część procesu edukacji. Biorę głęboki wdech i wraz z wydechem, mój umysł odpuszcza, przestaje myśleć o wszystkim co jest dookoła. Teraz ciało przejmuje kontrolę i zaczyna swobodniej wykonywać ruchy. Przez głowę przelatuje mi jeszcze myśl, że czasem tak bardzo chcemy się zaprezentować z dobrej strony, że gdy nam to nie wychodzi, automatycznie staje się źródłem frustracji. Nikt nie jest doskonały. Coraz częściej trening iaido uświadamia mi, w których miejscach ta niedoskonałość jest. A to już cenna wiedza.
Patrzę na ćwiczących, tych z wysokimi i niskimi stopniami. Porównuję ich wzajemnie i siebie do nich. To daje mi ogląd, gdzie jestem i po raz pierwszy pozwala zobaczyć, dokąd powinnam zmierzać. Wiem, że cel jest bardzo daleko, ale nie umiem teraz ocenić tej odległości. Widzę jednak jak na „drodze miecza” rozstawieni są „moi towarzysze”. Nie chcę stracić ich z oczu i stojąc na ciepłej, pomarańczowej podłodze podejmuję decyzję, aby zawsze dbać o systematyczność treningów. Różni nauczyciele radzili mi, aby się nie porównywać do nikogo, pracować w swoim tempie. Ja jednak uważam, że powinniśmy mieć jakiś punkt odniesienia. Trzeba wiedzieć skąd wystartowaliśmy i gdzie się aktualnie znajdujemy. Porównywanie siebie do innych ćwiczących nie powinno nam odbierać siły czy nas zniechęcać. Powinno być punktem orientacyjnym, w którym weryfikujemy nasze założenia w funkcji czasu, jaki sobie dajemy na osiąganie własnych celów związanych z iaido.
Niedziela. Upalne popołudnie. Stoję przy samochodzie. Ostatni rzut oka na drzwi wiodące do sali z intensywnie pomarańczową podłogą. Jeszcze przez chwilę myślę o tym, że spotkałam tu różnych, a jednak bardzo podobnych do mnie ludzi. Zapamiętam iaido Adama (4 dan), które zaparło mi dech oraz to, że miałam okazję wyjść na środek sali przed wszystkich, aby pokazywać nieznane mi formy, które Sensei zaprezentował minutę wcześniej. To wymagało dużego wysiłku intelektualnego. Wsiadam do auta i zamykam drzwi. Zapinam pas i czuję, że… tęsknię już za intensywnie pomarańczową podłogą. Chcę znowu na niej stanąć i trenować iaido pod okiem „wykwalifikowanego wojownika”. Liczę na to, że następnym razem wynajdzie 100 nowych rzeczy do poprawy. I będę mu za to wdzięczna. Dzięki temu odchudzi mnie ze zbędnych ruchów i nieistotnych problemów.