Zaparzyłam sobie herbatę. Siedzę przy drewnianym białym kuchennym stoliku i patrzę przez okno. Wielkie krople sierpniowego deszczu spływają po szybie i uderzają w parapet. Na ogół głośna i ruchliwa ulica, przy której mieszkam, jest teraz pusta. Deszcz niemal wstrzymuje wszelki ruch. Nakazuje usiąść, zamknąć oczy i skupić myśli. Pozwala okryć się szalem z motywem żółtych motyli i niespiesznie czekać na powrót ładnej pogody. Na parkingu tworzą się coraz większe kałuże. W ich tafli drzewa będą wkrótce przeglądać się jak w lustrze. Ciepły, letni deszcz przynosi ulgę. Lubię kiedy pada. Mam chwilę spokoju i pretekst, żeby nie wychodzić z domu na żadne spotkanie.
Przesuwam palcem po ekranie telefonu. Oglądam zdjęcia i filmy z urlopu, który tak szybko minął. Przypadkiem trafiam na film z mojego pierwszego enbu. W sztukach walki mianem enbu określa się pokaz umiejętności adepta. Sensei, u którego trenuję iaido, zawsze wyznacza do pokazu osoby będące na różnych poziomach umiejętności. Zwyczajowo pierwsi enbu wykonują uczniowie, którzy mają najkrótszy staż lub planują wkrótce zdawać egzaminy na stopnie kyu (wewnętrzne stopnie uczniowskie). Następnie enbu wykonują adepci o wyższych stopniach, tzw. „dany” (dan, to stopień mistrzowski klasyfikowany w Polskim Związku Kendo). Pozostali uczniowe, którzy nie biorą udziału w pokazie, stanowią widownię.
Patrzę na datę nagrania – ostatni dzień marca. Szybko minęły kolejne 4 miesiące wytężonej pracy z iaito (treningową repliką samurajskiego miecza). Jednak dopiero od niedawna bardzo, bardzo pomału zaczynam rozumieć, co tam w ogóle robię. Nagranie ma tylko 4 minuty i 7 sekund, więc klikam play. Przyglądam się sobie bardzo uważnie. Widzę niepewność wyrażoną w każdym ruchu, rozbiegany wzrok, który przeszukuje katalog pamięci, żeby szybko podpowiedzieć rękom i nogom, co powinny robić dalej. Twarz wyraża niezadowolenie. Z każdą sekundą narasta we mnie zniechęcenie, którego źródłem jest skrzywdzone ego. Moje ego wyrosło na udanych wystąpieniach publicznych. A tu nic mi nie idzie tak, jakbym chciała. Teraz, gdy oglądam ten film, to śmiało mogę powiedzieć, że nie wiem, co wtedy chciałam pokazać w enbu. I właśnie to „nie wiem” zostało nagrane.
Zawsze, gdy brałam mikrofon i stawałam przed uczestnikami konferencji, aby zaprezentować im skuteczne koncepcje zarządzania produkcją i nowoczesne systemy wspierające procesy zarządzania, to byłam dobrze przygotowana. Stale poszerzana wiedza, zawodowe doświadczenie, ciągły kontakt z rynkiem, oczytanie w literaturze dla biznesu oraz pomysł na prezentację i wielogodzinne ćwiczenia, dawały mi poczucie pewności siebie. Skupienie, uważność, odpowiednio wyćwiczone reakcje i pełna kontrola nad emocjami. Tak pamiętam swoje wystąpienia. Tymczasem w dojo, podczas tego enbu, poczułam się niemal bezradna i głupia. Byłam zła na siebie, że nie umiem iaido i przy tak ogromnym deficycie wiedzy i praktycznie zerowym przygotowaniu technicznym, dałam się namówić na pokaz. W zasadzie, to nie wiem czy mogłam odmówić mojemu Sensei. On po prostu powiedział, że mam zrobić enbu i już. Zrobiłam i dowiedziałam się, że stojąc na środku sali, jestem zdana już tylko na własną głowę. Nie mam projektora, który wyświetli mi slajdy i podpowie co dalej w momencie, w którym „zgubiłabym wątek”. Jestem sama i wszyscy będą patrzeć na to, co potrafię. I wcale nie chodzi o to, że poprawnie będę naśladować ruchy, których się wyuczyłam, tylko o to jaką dojrzałość i zrozumienie pokażę, o to w jaki sposób przeniosę widownię do innego świata.
Pierwsze enbu dało mi dobrą lekcję. Dotychczas myślałam, że to żaden problem zaprezentować ruch. Nie doceniłam iaido i potraktowałam zbyt powierzchownie sądząc, że wystarczy nauczyć się form na pamięć. Iaido się praktykuje, a nie tylko ćwiczy. Dzięki ciągłej praktyce, będę mogła kiedyś wyrazić w pełni piękno tej sztuki walki poprzez właściwą postawę ciała, zrozumienie znaczenia każdego ruchu, odpowiednio skierowany wzrok (metsuke), utrzymywanie gotowości (zanshin), presję na przeciwnika (seme), symboliczne strzepnięcie krwi z ostrza (chiburi) i niespieszne schowanie miecza do pochwy (noto). Enbu jest lustrem dla mojego iaido. Obija się w nim wszystko co piękne i brzydkie, proste i krzywe. Nie tylko to, co umiem, ale również to, jak panuję nad swoimi emocjami oraz to czy uświadomienie sobie drobnych błędów w trakcie pokazu wytrąca mnie z równowagi czy pozwala zachować zimną krew i bez zakłóceń pokazywać dalej.
Gdy jestem obserwatorem pokazu, to nieraz rejestruję grymasy niezadowolenia na twarzach adeptów, którzy popełnią błąd podczas enbu i uświadomią go sobie. Zdarzają się nawet niekontrolowane machnięcia ręką w geście rezygnacji. Tylko doświadczeni uczniowie potrafią pohamować swój umysł, swoje myśli i w obliczu błędu, mieć minę wytrawnego pokerowego gracza, która nic nie wyraża i nie zaburza odbioru. W końcu nie można uginać kolan przed każdym błędem, rozpamiętywać go i maczać w sosie emocji, tylko trzeba stać twardo na nogach, zachować dystans i dalej spokojnie iść do przodu. To był tylko błąd, czyli typowe zjawisko w procesie uczenia się. Co z tego, że ludzie widzą moje błędy? Aby je naprawić, sama też muszę być ich świadoma. Czasem źle odbieram uwagi innych, gdy grzecznie próbują mi wyjaśnić na czym polega mój błąd. Tym samym niepotrzebnie zniechęcam się do nich. A może powinnam być wdzięczna? W końcu skracają drogę porażki.
Zastanawiam się czasem czym jest enbu dla mojego mistrza? Co myśli, gdy tak siedzi i obserwuje pokazy. Jakich dostarczamy mu informacji? Czy to tylko sprawdzian naszych postępów? Czy również ocena jego umiejętności przekazania wiedzy? Czy analizuje tylko naszą technikę, czy coś więcej? Zakładam, że interesują go także nasze reakcje zachodzące pod wpływem stresu. Może ocenia to, czy potrafimy zachować dystans, czy jesteśmy w stanie „odciąć się” od otoczenia i skupić na zadaniu.
Jeszcze raz klikam play. Żółta linia wymalowana na podłodze w dojo wyznacza granicę między mną, a otoczeniem. Ona jest punktem, z którego startuję, gdy zaczynam pokaz i do którego powinnam wrócić, gdy kończę. Przed sobą mam twarze wszystkich pozostałych uczniów, którzy w ciszy i ze skupieniem patrzą. Czasem jeden nachyli się do drugiego, aby szepnąć mu coś do ucha. Czasem uśmiechną się do siebie, pokazując na mnie… a może nie? Nie powinnam ich widzieć, zwracać na nich uwagi. Jeśli tak jest, to znaczy, że mój umysł nie potrafi się oderwać od otoczenia, rozprasza się. Jeśli ich widzę, to znaczy, że mój wzrok nie patrzy na przeciwnika, więc narażam się na utratę kontroli nad tym, co się dzieje i na rychłą przegraną. Wykonując enbu w dojo, jestem sam na sam z przeciwnikiem. Żadna myśl nie może w tym czasie mnie rozpraszać. Umysł powinien być swobodny. Nie ma przeszłości ani przyszłości. Jest tylko ta chwila.
Enbu to nie tylko pokaz mojej wiedzy z zakresu znajomości form, technicznej precyzji wykonania każdego ruchu czy prezentacji kluczowych postaw (kamae) z mieczem. To także pokaz wewnętrznej siły. Od czasu tego nagrania, wiele razy wzięłam udział w enbu. Za każdym razem zrobiłam je inaczej, poprawiłam kolejny element lub zepsułam inny. Tylko serce zawsze biło mi tak samo mocno, gdy wczułam się w rolę i zrozumiałam, że w średniowiecznej Japonii iaido mogłoby mi odebrać lub uratować życie. Wracam za żółtą linię, gdzie zostały myśli o mieczu, myśli o świadkach, myśli o tym czego jeszcze nie umiem, które zatruwają rzekę intuicji i burzą spokój umysłu. Ukłon. Koniec pokazu. The end.