Boże Narodzenie zbliża się wielkimi krokami. Nadszedł więc czas świątecznych porządków. Co prawda mamy dopiero listopad, ale jak szybciej zacznę, to może wyrobię się ze wszystkim na czas. Za oknem ciemna noc, chociaż zegarek pokazuje dopiero 17.00. W tym roku postanowiłam zacząć porządki od przejrzenia licznych dokumentów i materiałów, które zalegają w 2-metrowej komodzie stojącej w mojej sypialni. Otworzyłam białe drewniane drzwiczki. Około 20 grubych segregatorów patrzyło na mnie jak głodne koty na lodówkę. Nie umiem gwizdać, ale tym razem mi wyszło. Chyba naleję sobie wina, pomyślałam. Usiadłam na małej kolorowej poduszce, lampkę wina postawiłam na podłodze i wyciągnęłam pierwszy segregator. Wypełniony był notatkami ze studiów, biletami z koncertów, programami studenckich Bachanaliów oraz zdjęciami z imprez. Ach co to były za czasy! Mieszkałam w akademiku siedem lat, w ciasnym pokoju, w którym jakimś cudem mieściły się trzy osoby, a w weekendy nawet dziesięć. Wszystko było wspólne. Na szczęście bielizna i pamiątki miały charakter prywatny. Całą resztą trzeba było się dzielić: cukier – towar deficytowy, szczególnie, gdy koleżanki i koledzy przychodzili na kawę i herbatę w przerwach między zajęciami; pralka – wspólna dla całego piętra, czasem nawet dla dwóch, więc prawie zawsze niedostępna; zlew w pokoju – wiecznie pełen naczyń, nie można było umyć zębów, a co dopiero nóg. Wooow! – są i moje indeksy. W sumie cztery: studia na Wydziale Zarządzania, na Wydziale Mechanicznym, Studium Nauczycielskie i „podyplomówka”. Żeby nie było … wszystkie ukończone. Otwieram każdy po kolei i przeglądam spis przedmiotów i nazwiska wykładowców. Dużo tych nazwisk. Profesor od makroekonomii – pamiętam jak się go bałam, gdy kazał mi przy tablicy tłumaczyć przepływy Kaleckiego, a on po cichutku, z miną szelmowską drapał piórem ocenę w indeksie. Przerwał mi w połowie odpowiedzi na pytanie, podał indeks i wycedził przez zęby: – A teraz może Pani wyjść i zemdleć za drzwiami. Gdy koleżanki otworzyły indeks i powiedziały, że mam trzy z plusem, to naprawdę zrobiło mi się słabo ze szczęścia. Kolejny profesor – od matematyki – do dzisiaj pamiętam jego wykłady z geometrii i wiem, co to nadir, chociaż to termin z geografii. Doktor od metrologii i jego słynne egzaminy, podczas których potrafił nawet trzy godziny pytać jedną osobę. Gdy u niego zdawałam, nie brałam prysznica od dwóch dni, bo czas był tylko na pilnowanie kolejki i na nic więcej. W końcu, gdy wyczytał moje nazwisko i wchodziłam na egzamin, to mocny zapach różanych perfum, którymi się wtedy spryskałam sprawił, że doktor nauk w pierwszym zdaniu, zamiast: – Dzień dobry, powiedział: – Kwiaty później, jeszcze nie skończyłem. – Ooo! Pani Profesor od psychologii – uśmiechnęłam się z sentymentem w momencie, gdy wypowiedziałam to zdanie na głos. Zdawałam u niej egzamin o siódmej rano i niedosłyszałam pytań, które zadawała, jednocześnie chodząc po gabinecie i stukając głośno obcasami. Wypowiadała zdania, które padały gdzieś w przestrzeń, a do mnie docierały tylko pojedyncze słowa. Kazała mi przebadać słuch. Nie zrozumiałam jej, ale psychologia dopiero z wiekiem zaczęła stawać się moją mocniejszą stroną. Profesor od materiałoznawstwa… Podczas zajęć, które prowadził, topiliśmy stal w piecu tyglowym ubrani w białe lub granatowe fartuchy. Powierzył mi odpowiedzialne zadanie: – Naciśnij przycisk spacja w chwili, gdy powiem: już. Pamiętaj od Twojej precyzji i koncentracji zależy teraz moment, w którym uchwycimy właściwą temperaturę krzepnięcia lub topnienia stali. Ciężar tej odpowiedzialności sprawiał, że spację wciskałam o milisekundy za późno, co kwalifikowało się na dwóję z zajęć. Kartkując indeksy, wspominałam jakimi byli ludźmi, jak się zachowywali, jak bardzo byli oddani nauce, dla której poświęcili życie, jaki mieli styl bycia oraz charyzmę, która sprawia, że chce się za kimś podążać, nie pytając nawet: dokąd? Najlepiej pamiętam tych, których bałam się najbardziej i tych, którzy wymagali ode najwięcej. Ich upominające spojrzenie czasem niemal mroziło krew w żyłach. Pamiętam też tych, którzy potrafili zainspirować. Inspiracja była głównym kryterium, jakim kierowałam się, gdy poszukiwałam nauczycieli, aby kontynuować edukację po studiach. Obiecałam sobie, że będą to osoby, które czytają dłuższe teksty niż nagłówki gazet i publikują własne książki, a nie tylko zapożyczone cytaty.
Lata spędzone w szkole i na studiach oraz późniejsza edukacja zawodowa przyzwyczaiła mnie do systemu, w którym nauczyciele „podają” na tacy gotowe rozwiązania i dużo tłumaczą. W efekcie skracają nam drogę samodzielnych poszukiwań odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Ale czy tak powinno być? Czy wystarczy brać wiedzę z czyjejś tacy doświadczenia i wierzyć, że to właśnie tak ma smakować? Czyż nie powinnam się postarać i przygotować swoją tacę, która będzie wzbudzać zachwyt?
Zawsze lubiłam się uczyć. Im bardziej tajemnicza i niedostępna dla każdego wydawała mi się dziedzina wiedzy, tym była mi bliższa. Lubię to, co jest inne, nawet dziwne, nieprzystające do żadnego głównego nurtu, ograniczone w dostępie, nieopisane, nierozwinięte w pełni, gdzie trzeba włożyć dużo wysiłku, aby się czegoś nauczyć lub coś zdobyć. Te specyficzne zamiłowania edukacyjne doprowadziły mnie do iaido – odmiany szermierki z samurajskim mieczem. Tak poznałam kolejną grupę nauczycieli – instruktorów. W sztukach walki określa się ich mianem: sensei. Jedyne wyobrażenie jakie miałam dotychczas o senseiach pochodziło z filmów takich jak Karate Kid: niewiele mówią, każą podążać za ich ruchami, niepozwalając na dyskusje. Sensei może być instruktorem proszącym o naśladownictwo. Sensei może być nauczycielem, który sprawi, że zrozumiem ruch. Sensei może być mistrzem, który zainspiruje mnie tak bardzo, że iaido stanie się moim życiem. Sensei może mieć charakterek lub charyzmę. Tym razem to ja wybieram, od kogo będę się uczyć. Nie szkoła, nie uczelnia, nie rodzice.
Każdy sensei, z którym trenowałam przez pierwszy rok iaido, zwracał uwagę na inne elementy. Kładł akcent na to, co jemu było szczególnie bliskie. Każdy z nich pokazał mi inny element tego samego obrazu. Obrazu mojego iaido. Na początku wydawało mi się, że popełniam błąd, decydując się na udział w stażach prowadzonych przez różnych nauczycieli. Myślałam, że będzie lepiej, gdy przez jakiś czas uczyć mnie będzie ten sam sensei. Niech wyznaczy kierunek, położy fundamenty, poprowadzi. Osobie początkującej trudno jest dokonać selekcji tego co ważne i połączyć różne opinie nauczycieli-mistrzów w spójną całość. Moja wiedza teoretyczna i praktyczna na temat tej sztuki walki jest jeszcze bardzo kruchą konstrukcją, a wielogodzinna praca pod okiem różnych sensei mogłaby ją mocno naruszyć lub nawet zburzyć. Byłoby to źródłem frustracji. Dlaczego tak zaryzykowałam? Ponieważ w przeszłości na ogół wyznaczano mi jednego nauczyciela… pan od matematyki, pani od polskiego, pan od mechaniki, pan od materiałoznawstwa, pani od psychologii, pani od zarządzania… Widziałam dziedzinę wiedzy tylko oczami jednego nauczyciela i musiałam akceptować jego podejście i sposób nauczania, aż do finalnego zaliczenia. Czasem uwielbiałam jakiś przedmiot, a czasem jakiegoś przedmiotu nie znosiłam. Dzisiaj wiem, że przedmiot nie miał z tym nic wspólnego. To czy coś rozumiałam czy nie, zależało od tego, w jaki sposób mi to przekazał nauczyciel. Strach przed lekcją powodowany był stopniem dziwactwa i nieprzewidywalności nauczyciela, a nie widokiem całki poczwórnie złożonej. Mogłabym się nauczyć fizyki kwantowanej, gdyby ktoś mnie odpowiednio zainspirował. Gdy miałam tylko jednego nauczyciela, to przywiązywałam się do jego stylu, zaczynałam akceptować dziwactwa, a z czasem coraz lepiej rozumiałam jego przekaz. Ale czy na pewno rozwijałam się dzięki temu tak dobrze, jak mi się wydawało? Tego na ogół nie wiem, dopóki nie „przepyta” mnie ktoś inny. Może to być przełomowy moment, bo albo jest dobrze, albo naprawdę się utknęło. Albo wzrośnie satysfakcja albo frustracja.
Sensei, u którego trenowałam na pierwszych dwóch stażach kładł nacisk na technikę i dokładne zrozumienie tego, co robi przeciwnik. Na trzecim stażu trenowałam pod okiem dwóch sensei. Pierwszy – Japończyk podkreślał mocne podstawy oraz lekkość i elegancję w poruszaniu się z mieczem. Drugi sensei – kobieta akcentowała seme (presja, pewność siebie wyrażona w każdym ruchu), wzrok (metsuke, aby kontrolować przeciwnika i pole walki) oraz ożywienie formy poprzez odpowiedni timing. Na czwartym stażu sensei kładł nacisk na seme oraz timing. Soft and sharp, czyli ruchy nieco wolniejsze, stanowiące przejście pomiędzy cięciami oraz cięcia – szybsze i zdecydowane. Na piątym zachęcano do prezentacji siły mentalnej w każdej formie. Poprzez ruch, który wykonujemy, opowiadamy obserwatorom, co dzieje się z przeciwnikiem i z nami podczas ataku i obrony. Sensei kładł również nacisk na seme, bo dzięki temu iaido nie jest zbieraniną miękkich i wątłych ruchów, ale aktem prawdziwej walki. Nauka u różnych nauczycieli wymagała ode mnie dużego otwarcia się na ich uwagi i inne formy przekazu. Każdy z nich pokazał te same zagadnienia, ale w inny sposób. Mój Sensei pokazuje mi to wszystko na każdym treningu. Zasiał wiele ziaren, z których jeszcze nie wszystkie wykiełkowały. Z jednych coś wyrośnie na wiosnę, z innych na jesień. Ponieważ to stosowne miejsce i czas sprawiają, że ziarna wydadzą owoce zrozumienia. Muszę tylko poczekać. Każdy sensei, u którego byłam na stażu, namalował kreskę na płótnie mojego iaido. Te kreski zaczęły się w różnych miejscach i miały, swoją długość i grubość. Jakimś cudem żadna z nich nie zniszczyła płótna, a wręcz przeciwnie wszystkie zetknęły się, tworząc wyrazisty zarys obrazu. Jednak ten obraz pomoże mi pomalować tylko mój Sensei. On obserwuje mnie na każdym treningu, zna moje mocne i słabe strony i najlepiej dobierze kolory, aby ożywić moje iaido.
Wchodzę do dojo z mieczem i pustą tacą doświadczenia. Zanim zaczniemy, jeszcze przez chwilę z podziwem patrzę na senseia, jak cicho porusza się w hakamie i w myślach powtarzam za Whitmanem: O kapitanie, mój kapitanie! … Prowadź mnie dalej w nieznane!