Magia samurajskiego miecza

Opublikowane: 31 marca 2020

Co jednoczy ludzi? Armie? Złoto? Sztandary? Opowieści. Nic na świecie nie może się równać z dobrą opowieścią. Jej nie da się zatrzymać. Żaden wróg nie może jej pokonać… Tak zaczyna się przemowa Tyriona Lannistera, wygłoszona w ostatnim odcinku finałowego sezonu „Gry o tron”. Sezonu, który wyraźnie podzielił fanów tej niezwykłej historii, wzbudził w nich skrajne emocje i wywołał burzliwe dyskusje we wszystkich zakątkach świata, do których dotarł serial. Podobno pisano nawet petycje, w których żądano ponownego nakręcenia ósmego sezonu i puszczenia w niepamięć tego, co producenci i scenarzyści zafundowali miłośnikom twórczości Georga R.R. Martina. 

Samurajski miecz, podobnie jak „Gra o tron”, potrafi wzbudzać skrajne emocje. Od podziwu do pogardy. Internet pełen jest publikacji, które można podzielić z grubsza na dwie kategorie. Pierwsza, to takie, które z uwielbieniem sugerują wręcz niezwykłą moc tej broni. Druga, to dywagacje poparte, zdawać by się mogło, logicznie przeprowadzonymi dowodami, z których wysnuć można jeden wniosek. Mianowicie taki, że miecz samurajski to broń niezwykle słabej jakości w porównaniu z mieczami, jakimi dysponowało europejskie rycerstwo, zbyt krucha i nieprzydatna w walce.

Miecz, zarówno ten z kraju Kwitnącej Wiśni, jak i wszystkie pozostałe, to legendarna broń biała. Należy on do kategorii broni sieczno-kolnej, czyli takiej, która służy do zadawania cięć i pchnięć. Mity, legendy, podania wytworzyły wokół miecza otoczkę, która sprawia, że funkcjonuje on nie tylko w sferze profanum, ale również sacrum. Tyrion miał rację mówiąc, że nic nie może się równać z dobrą opowieścią. Dlatego z wypiekami na twarzy chłoniemy te o niezwykłych mieczach i bohaterach, którzy potrafili nimi władać. Któż z nas nie słyszał o Excaliburze czy Durendalu? Pierwszy należał do króla Artura, a drugi do hrabiego Rolanda ze słynnego etosu rycerskiego pt. „Pieśń o Rolandzie”. Obydwaj bohaterowie byli silni, prawi, szlachetni, odważni i mieli misję do spełnienia. Pewnie, jak każdy człowiek, mieli swoje wady, ale w pięknych opowieściach istotna jest tylko walka dobra ze złem i jej rezultat, a nie niedostatki charakteru głównych bohaterów. W swojej naiwności wierzyłam, że tylko do takich ludzi pasuje miecz i trzeba być superbohaterem, aby umieć nim doskonale władać. Takie opowieści utrwaliły we mnie przekonanie, że prawdziwa wartość i przeznaczenie miecza może objawić się tylko w rękach odpowiedniej osoby. Nadal wierzę w to, że miecz nie jest dla każdego.

Jedna z legend głosi, że Król Artur wyciągnął miecz ze skały. Tylko on mógł to zrobić, mimo że wielu śmiałków próbowało. Miecz czekał na właściwego człowieka. Z kolei według innej legendy, miecz został mu podarowany przez boginię, dlatego był wyjątkowy. W końcu prezent od bogini nie może być tylko kawałkiem zwykłej stali wypolerowanej na błysk. Poza tym, tak zacny podarunek musiał mieć imię, które podkreślało jego niesamowite właściwości. Excalibur, czyli ten, który przecina stal. Podobno był najtwardszym mieczem, jaki kiedykolwiek powstał. Co więcej, nawet jego pochwa miała specjalnie zadanie – chroniła króla Artura przed zranieniem. Niemniej intrygujący był Durendal. Uważano go za najostrzejszy miecz w historii. Jedna z legend głosi, że Roland śmiertelnie ranny na polu bitwy, próbował go zniszczyć, aby uchronić miecz przed dostaniem się w niepowołane ręce. Ze wszystkich sił, jakie jeszcze zostały mu po morderczej walce, uderzał nim o skałę, aż ta pękła na pół, tworząc stu metrową przełęcz w Pirenejach, do dzisiaj zwaną Szczerbą Rolanda (Breche de Roland). Miecz jednak nie uległ zniszczeniu. Inna legenda głosi, że Roland wyrzucił miecz, a ten upadając, wbił się w skałę aż po rękojeść, aby nikomu nie mógł już służyć. Umierający Roland, jak każdy prawdziwy rycerz, był zżyty ze swoim mieczem i słusznie obawiał się o jego los, co opisuje fragment pieśni: Ha! Durendal, jakiś ty piękny i święty! Twoja złota gałka pełna jest relikwij: ząb świętego Piotra, krew świętego Bazylego i włosy wielebnego świętego Denisa, strzęp szaty Najświętszej Panny. Nie godzi się, by poganie cię posiedli, chrześcijanie powinni pełnić twoją służbę. Obyś nigdy nie dostał się w ręce tchórza! Tobą zdobyłem tyle szerokich ziem, które dzierży Karol, cesarz siwobrody: przez ciebie jest potężny i bogaty.

Opowieści z mieczem w tle lub w roli głównej przetrwały w przekazach ustnych, później je spisywano, a gdy wynaleziono druk, mogły poszerzyć krąg odbiorców. Opowiadający zazwyczaj coś zniekształci, przekształci, wyolbrzymi lub umniejszy, przekaże słuchającym to, co sam najlepiej zapamiętał i co zrobiło na nim największe wrażenie. Słuchacz z kolei poda opowieść dalej, opisując wszystko według swojego zasobu słów. W ten sposób opowieść się zmienia i gdybyśmy chcieli dotrzeć do pierwotnej wersji, pewnie zdziwiłyby nas liczne rozbieżności. Gdy słuchamy opowieści, jednocześnie je przeżywamy. Niektóre budzą w nas silne emocje, a one z kolei nie zawsze pozwalają skupić się na faktach lub istotnych szczegółach. Brałam kiedyś udział w szkoleniu z komunikacji. Trener ustawił podekscytowanych uczestników w rzędzie, jedna osoba za drugą. Ten „ludzki łańcuszek” miał za zadanie przekazać sobie na ucho informację, którą trener wyszeptał pierwszej osobie. Gdy przekaz dotarł do ostatniej, ta wypowiedziała go na głos, a następnie trener zakomunikował dokładne brzmienie tego, co puścił w obieg. Informacja przeszła całą drogę z ust do ust i zmieniła się w dziewięćdziesięciu procentach. Zachowały się tylko niektóre wątki. Pewnie w podobny sposób przekazywano światu szereg informacji o niepokonanych samurajach, ich niewyobrażalnie ostrych i twardych mieczach oraz niesamowitych technikach walki. Czemu świat miałby w to nie wierzyć? Setki lat odcięcia się Japonii od wpływów zewnętrznych tylko podsycały ciekawość i podniecały wyobraźnię cudzoziemców, wyolbrzymiając ich oczekiwania w stosunku do tego, co tam zastaną. Nietrudno było Europejczykom i Amerykanom zachłysnąć się tym krajem, gdy okres Restauracji Meiji – jak odnaleziony dziadek do orzechów – pozwolił skruszyć twardą łupinę izolacji. Wnętrze okazało się być wypełnione skomplikowanym układem zależności i wiekami tradycji, wyrażonej w ciekawej architekturze, odmiennych zwyczajach, ubiorach oraz różnych rodzajach broni, w tym tej najbardziej pociągającej – japońskiej szabli. Ci, którzy dotarli tam pierwsi, spisywali swoje relacje i wspomnienia nie zawsze z pełnym zrozumieniem otoczenia, nie zdążywszy nawet dobrze zanurzyć się w świecie, który pomału odchodził w niebyt. Jedni obserwatorzy wpadali w zachwyt nad wszystkim, co zobaczyli i przesadnie komplementowali świat samurajów, a inni nad wyraz krytykowali zapóźnienie społeczne, gospodarcze i militarne. Część ówczesnych publikacji zbyt powierzchownie i skrótowo traktowała wiele tematów, co spowodowało szereg nieścisłości. Niektóre z nich stanowiły przez lata jedyne powszechnie dostępne źródło informacji. Stąd na przykład, zamiast samurajskiej szabli, upowszechniła się nazwa „samurajski miecz”, ponieważ w publikacjach anglojęzycznych, a tych było najwięcej, słowo „sword” oznacza zarówno miecz, jak i szablę. Rozpisywano się o wspaniałych i praktycznie niezniszczalnych mieczach oraz nadprzyrodzonych zdolnościach płatnerzy, którzy wykuwając je, podobno wymawiali magiczne zaklęcia, przyzywając na pomoc boskie moce.

Jakość samurajskich szabli była zależna od dostępności rud metali, poziomu metalurgii i talentu mieczników oraz możliwości sprawdzenia poziomu broni w prawdziwej walce. Były w historii Japonii okresy, gdy wykuwano miecze pierwszorzędnej jakości oraz takie, kiedy były one na bardzo niskim poziomie. Najlepsze egzemplarze zamawiało się u mieczników wysoko cenionych za umiejętności. Ich usługi były drogie i stać było na nie głównie arystokrację. Na realizację gotowego wyrobu czekano wiele miesięcy, a zdarzało się, że nawet kilka lat. Trudno się dziwić, że płatnerze starali się wykuć miecz idealny pod każdym względem. Szczególnie wtedy, gdy zamówienie składały wpływowe osoby. Gdybym to ja otrzymała zlecenie od samego szoguna, to stanęłabym na głowie, aby zrobić dla niego perfekcyjnie wyważony, nadzwyczaj wytrzymały i najlepiej zaostrzony miecz. Zadbałabym o to, aby na głowni widoczny był nieziemski hamon i tak długo przekłuwałabym warstwy stali i eksperymentowała z hartowaniem, aż otrzymałabym metalurgiczne arcydzieło. Następnie poddałabym je żmudnemu i dokładnemu procesowi szlifowania, aby później już tylko godnie oprawić. Użyłabym całej swojej wiedzy i najlepszych materiałów, aby ofiarować szogunowi prawdziwą „perełkę”. Przecież od tego zależałby mój przyszły majątek, lepsza pozycja społeczna i co najważniejsze… życie. Opowiadałabym też, jak cudownych właściwości nabrał wykuty przeze mnie miecz, gdy tylko szogun wziął go w swoje ręce. Tak tworzą się legendy. Tak działał pewnie japoński storytelling miecza, jako najlepsza technika marketingowa.

Każdy kto snuł swoją opowieść o Japonii i jej skarbach miał jakiś cel. Chciał czegoś od odbiorców. A czego chcą pisarze od czytelników? – na to pytanie odpowiadają w swojej książce „Siła narracji marketingowej”, Mirosław Bujko i Sebastian Hejnowski – Różnych rzeczy. Żeby dobrze się bawili. Żeby się zasmucili. Żeby się zastanowili. Żeby uwierzyli w to, co im pisarze napisali. Żeby przestali wierzyć w to, w co wierzyli, zanim zabrali się do lektury. Żeby się przestraszyli. Żeby nie chcieli się zgodzić z autorem. Żeby się wkurzyli. Generalnie: żeby żaden z czytelników, gdy zamknie przeczytaną książkę, nie był już tym człowiekiem, który ją otwierał. Tylko kimś choć trochę innym. Zmienionym.

Od czasu, gdy trenuję z iaito, repliką samurajskiego miecza, zastanawiał mnie jego fenomen. Chcąc dowiedzieć się więcej na temat katany oraz wyjaśnić wiele nieścisłości, przeczytałam kilka różnych książek. Najbardziej spodobał mi się Inami Hakusui i jego „opowieść” zatytułowana przewrotnie „Miecz samurajski”. Potwierdzenie swoich teorii znajdą w niej zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy japońskiej szabli. Hakusui dokładnie wyjaśnił im, dlaczego trzeba zachować równowagę w ocenianiu jej. Całe życie zajmował się taksacją broni, czyli szacowaniem jej wartości przed zakupem. Miał bardzo rozległą wiedzę z tego zakresu. Jego przodkowie polerowali głownie mieczy dla różnych daimyo (przedstawicieli arystokracji), znali się również na technikach wytwarzania i oprawiania japońskich szabli. Na jego opinii polegały muzea i prywatni kolekcjonerzy. Często wzywano go do rozstrzygania trudnych przypadków. Dlatego wydał mi się najbardziej przekonujący, a jego mało popularna książka, pełna faktów i trudnych japońskich terminów, ale niepozbawiona też anegdot, zapadła w pamięci i zaprowadziła niezbędny porządek w strukturach wiedzy. Przede wszystkim wyjaśnił, że miecz po japońsku to ken i już na pierwszy rzut okaz różni się od szabli tym, że jest prosty i obosieczny. Natomiast broń o jednosiecznej zgrabnie zakrzywionej głowni wykonaną w Japonii tradycyjnymi metodami kucia i hartowania, określa się mianem Nippon-to. Pojęcie to nie dotyczy szabel wytwarzanych w inny sposób i poza granicami tego kraju. Długa broń sieczna to daito: tachi, uchigatana (katana). Krótka broń sieczna to shoto: wakizashi, koshigatana i tanto. Samuraj najczęściej nosił za pasem daisho – parę długiej i krótkiej broni. Dlaczego szable zyskały taką popularność? Ponieważ idealnie nadawały się do cięcia jedną ręką, co było w walce bardziej przydatne niż kłucie mieczem. Kamakura to okres w dziejach Japonii, kiedy powstawały najlepsze szable – pod względem jakości i przydatności w walce. Ich głownie były ręcznie kute i mniej zdobne, aniżeli tych szabli, które wykuwano w czasach pokoju za rządów bakufu (wojskowy rząd Tokugawy). Uważano, że zdobienia niepotrzebnie osłabiały strukturę głowni, która musiała być wytrzymała. W czasach pokoju jakość szabli spadła, ponieważ nie było gdzie zbierać doświadczeń i testować nowych pomysłów. Za najgorszy okres w historii japońskiej szabli uznano erę Showa, czyli czas, kiedy dla setek tysięcy żołnierzy walczących podczas drugiej wojny światowej, produkowano szable w fabrykach, z materiałów niskiej jakości i wręczano jako symbol, mający ich zmotywować do oddania życia w obronie kraju i jego tradycji.

Osiemdziesiąt procent starych szabel wykuto według pięciu stylów – szkół: Yamashiro, Yamato, Bizen, Soshu, Mino. Kowale cesarza Gotoby, jak słynne „futbolowe jedenastki” trenera wszechczasów Rinusa Michelsa, tworzyli elitarne grono, którego naczelnym zadaniem było przebadanie szeregu technik kucia i hartowania głowni, w celu znaczącej poprawy jej jakości. W futbolu totalnym Michelsa każdy piłkarz musiał wykazać się doskonałym przygotowaniem fizycznym i technicznym. Podobnie kowale Gotoby musieli wykazać się niezwykłym kunsztem. Norimune, Nobufusa, Tsunetsugu, Muneyoshi, Sukemune, Sukenari, Sadatsugu, Kuniyasu, Kunitomo, Tsuguiye, Yukikuni, Sukenobu – taki skład podał cesarz Gotoba, aby zapewnić sobie czołowe miejsce w historii rozwoju japońskiego miecznictwa. Efektem jego wysiłków było opracowanie dwuczęściowej konstrukcji głowni: miękkiego żelaznego rdzenia otoczonego twardą stalą. Po śmierci cesarza, na scenę japońskiego miecznictwa wkroczył Goro Masamune. Czarodziej obróbki cieplnej. To on stworzył narodowy skarb Japonii – szablę nazwaną Honjo Masamune. Do dzisiaj uznawaną za zaginioną. Masamune zmienił w procesie wytwarzania głowni niemal wszystko. Sprawił, że stała się elastyczna jak nigdy dotąd, pozbawił ją kruchości, która przeszkadzała w walce i zaczął eksperymenty z proporcjami metali dodawanych do stopu. Był prekursorem podwójnego hartowania głowni. Dopiero 500 lat później potrafił to zrobić inny doskonały miecznik – Kiomaru. Masamune był jednak geniuszem, któremu nikt nie dorównał. Taki Leonardo da Vinci japońskiego miecznictwa. Nie miał boskich mocy, ale potrafił „wyczarować” głownie, które zyskały status „rzadkiego dzieła”.

Inami Hakusui odkrył przede mną na nowo magię metalurgii i obróbki cieplnej, uprawianą w głowni samurajskiej szabli. Dopiero inżynierska dokładność, z jaką opisał on te procesy, przypomniała mi niesamowity świat stopów metali, które w wyniku stosowania różnych zabiegów zmieniają swoje własności i struktury. Przeglądając zdjęcia głowni, którymi Hakusui raczy czytelnika w dużych ilościach, uświadomiłam sobie, jak niezwykle ważne w stworzeniu perfekcyjnego stopu, było doświadczenie. Doskonałość tkwi w szczegółach. W przypadku głowni nie wynikała ona tylko ze znajomości podstawowych reguł kucia. Ukryte były w niej tajemnice mistrza, takie jak: temperatura wody do hartowania, temperatura głowni przed zanurzeniem, czas trzymania jej w wodzie, ilość powtórzeń w procesie składania stali i żelaza oraz staranny dobór materiałów. Wszystko to razem jak klamrą, spinały tysiące godzin eksperymentów. Niektórzy za te informacje byli gotowi zapłacić wysoką cenę. Na przykład jeden z uczniów, chcąc poznać temperaturę wody, w jakiej mistrz hartował głownie, zanurzył w niej rękę. Gdy mistrz to zobaczył – obciął uczniowi dłoń. Ten jednak uznał, że to i tak niska cena za wiedzę jaką zdobył. Odszedł od mistrza i sam został znanym miecznikiem.

Świadomość wysiłku, jaki włożono w wykucie głowni, podsyca jeszcze bardziej przyjemność wnikliwego studiowania każdego jej elementu. Hamon (linia hartu, kształt granicy pomiędzy yakiba i yihada), yakiba (część głowni utwardzana w procesie hartowania), jihada (wzór na powierzchni stali), kissaki (szpic głowni), boshi (hartowany fragment kissaki), monouchi (sztych, jedna trzecia długości głowni, osiągająca podczas cięcia największą prędkość), habakimoto (nasada głowni), mune (tylec głowni) nakago (trzpień), yokote (grań oddzielające kissaki od reszty głowni), yasurime (ślady pilnika na trzpieniu, to one ułatwiają rozpoznanie twórcy głowni). Wszystkie te słowa, pomimo że brzmią jak magiczne zaklęcia, są precyzyjnymi określeniami, specyficznymi znakami, jakimi posługuje się „język miecza”.

Hakusui pokazał mi, że miecz potrafi opowiadać magiczną historię, której początek ma miejsce w kuźniach i pracowniach mistrzów. Miecz niczego nie zniekształca, nie zmienia, nie przekręca. Za każdym razem opowie swoją historię tak samo. W jego głowni i oprawie utrwalona jest pierwotna opowieść. Wystarczy tylko dobrze nauczyć się jego języka, aby móc ją odczytać i zrozumieć.