Sobotnie lipcowe popołudnie w ogrodzie moich rodziców. Leniwe, spokojne, ciepłe i nudne. Siedzę w bujanym wiklinowym fotelu. Kołyszę się. Ruch w przód i w tył. I znowu w przód i znowu w tył. Widok zmienia się przed oczami. Czyste błękitne niebo. Zieleń drzew. I znowu czyste błękitne niebo. I znowu zieleń drzew. Czuję zapach drożdżowego ciasta, który ulatuje przez kuchenne okno otwarte na oścież. Moja mama, od kiedy tylko pamiętam, piecze drożdżowe ciasto w każdą sobotę – taka tradycja. Próbowałam sobie wyobrazić sobotę bez tego ciasta. Nie potrafię. Po co zaburzać klimat soboty w wiejskim domu rodziców? Wiklinowy fotel przyjemnie skrzypi podczas każdego ruchu. Dzisiaj to ja nadaję tempo i moc temu relaksującemu bujaniu. Wspominam sobie, jak kiedyś tata musiał wprawiać fotel w ruch, bo nie sięgałam nogami do ziemi. Nie mogłam się wtedy doczekać, aż dorosnę i sama będę mogła decydować o tym, kiedy zasiądę w tym fotelu i jak mocno będę się bujać. Jestem dorosła. A u moich rodziców nic się nie zmieniło.
Każdą letnią sobotę mogłabym opisać podobnie. Wiklinowy bujany fotel taty od lat stoi w tym samym miejscu w ogrodzie w otoczeniu drzew wiśniowych. Siedząc w nim, zawsze podglądam jak dojrzewają owoce wiśni. Jak z zielonych robią się czerwone, a później ciemnobordowe. Zmieniają się. Dojrzewają. Niektóre wyschną lub opadną zanim jeszcze zdążą się rozwinąć, ale wiele z nich dotrwa do ostatniej fazy, w której moja mama podejdzie z żółtym wiaderkiem i zacznie zrywać je na przetwory. Fotel jest ustawiony na wprost wielkiego kuchennego okna. Gdy okno jest otwarte, to z zewnątrz widać całe pomieszczenie i wszystko co robi mama. Tata kręci się w ogrodzie, między drzewami owocowymi i skalniakami pełnymi różnych kwiatów. Wykonuje te same ruchy: przycinanie, grabienie, zamiatanie, podlewanie. Mama piecze ciasto i co jakiś czas woła tatę po imieniu, żeby przyniósł jej coś z piwnicy lub spiżarki, bo jest jej potrzebne, aby… dopełnić sobotni ceremoniał. Jest spokojnie, bezpiecznie. Każdy wie co ma robić. Nikt nie zaburza tego naturalnego porządku. Kiedyś próbowałam im pomagać, coś zmieniać, przyspieszać pracę, pokazać, że można inaczej. Buntowałam się przeciw temu, jak można pół dnia piec jedno ciasto albo pielęgnować jeden skalniak. Teraz już tego nie robię. Siedzę i patrzę na ich ruchy. Delektuję się ich przewidywalnością. Nie są ani za szybkie ani za wolne. Patrzę w ciszy. Podejdę tylko wtedy, kiedy mnie zawołają. Inaczej będę im przeszkadzać. Lubię ich obserwować chociaż dokładnie wiem, co będzie za chwilę. Jak w filmie, który oglądało się kilkanaście razy i sceny zna się na pamięć. Mimo to, ma się wrażenie, że jednak pojawił się jakiś nowy, niezauważony wcześniej element.
Zamykam oczy i myśli biegną w kierunku iaido. Dwanaście kata, czyli form, które ćwiczę. Mae, ushiro, ukenagashi, tsuka-ate, kesagiri, morote-zuki, sanpogiri, ganmen-ate, soete-zuki, shihogiri, sogiri i nukiuchi. Przypominam sobie każdą formę po kolei. Ruchy, których długo nie potrafiłam zapamiętać i przypisać do formy. Nie potrafiłam ich nawet poprawnie naśladować, gdy Sensei pokazywał w Dojo. Ruchy, w których wyraża się wielowiekowa tradycja szermierki samurajskiej. Chciałam się ich szybko nauczyć i zrozumieć co dają, po co się je robi. Ale to tak nie działa. Wracam myślami do chwil, w których jedyne uczucie, jakie mi towarzyszyło podczas wykonywania tych ruchów, to przeogromna irytacja, która po treningu zmieniała się w poczucie zniechęcenia. Przez kilka miesięcy nie widziałam żadnych postępów, a przecież chodziłam na każdy trening. Ten szermierczy alfabet wydawał mi się beznadziejny. Czasem miałam wrażenie, że już poczułam o co chodzi, wpadłam w rytm, ale na następnym treningu nie mogłam tego powtórzyć. Podejmowałam dyskusję z Sensei i nie otrzymywałam satysfakcjonujących odpowiedzi, które zbliżyłyby mnie do osiągnięcia celu. Kazał ćwiczyć. Powtarzać. Przepracowywać samodzielnie. Mijały dni, tygodnie, miesiące. A ja ciągle powtarzałam te same ruchy. Potrafiłam już rozpoznać formę, nazwać ją i przypisać jej odpowiedni numer. W następnym kroku kojarzyłam wybrane ruchy z daną formą. Z czasem na wyrywki potrafiłam zrobić dowolną formę. Wszystko, co umiałam, było efektem obserwacji i naśladownictwa. Nie było w tym zrozumienia. Nadal na treningi przychodziłam z ego, które widząc moje porażki, stosowało mechanizmy obronne, mające mnie zniechęcić do ćwiczenia tej kompletnie nieprzydatnej sztuki walki. Po co się tak męczyć? Po co przegrywać tyle razy z samym sobą? Po co powtarzać te same ruchy bez wyraźnego celu? Dokąd Cię to zaprowadzi? Po siedmiu miesiącach treningów nie zadaję sobie już tych pytań. Czuję, że zaczynam do czegoś dojrzewać, jak te owoce wiśni w ogrodzie taty. Nadal jestem zielona, a każdy trening uświadamia mi tylko jak bardzo ten odcień jest jasnozielony. Ale mimo wszystko moje zainteresowanie szermierką nie uschło. Ego nadal mi towarzyszy, ale już się mniej udziela i jakoś lepiej znosi uwagi. Widzę, że chyba polubiło robienie błędów. To dobrze, bo mogę spokojniej ćwiczyć. Ruchy w formach zaczynają nabierać rumieńców. Stają się wyraziste i rytmiczne. Jest ich więcej do nauczenia niż myślałam wcześniej, ale nie szkodzi. Mam na to czas. Iaido należy do dyscyplin budo, a „do” oznacza drogę, którą się podąża całe życie, więc nie muszę niczego przyspieszać i zaburzać.
Moi rodzice mają swoje sobotnie „do” niezmienione od lat. Mają swój rytm. Iaido też go ma. Tylko ja jeszcze go nie czuję. Czas ego przeminie i przyjdzie czas hara. To właśnie wtedy zapomnę to, czego nauczyłam się w wyniku naśladownictwa i będę czuć ruch ciałem i sercem. Umysł stanie się spokojny i pozwoli przyjmować wszystko bez emocji, w naturalny sposób. Duma i ego ustąpią miejsca pokorze i gotowości zaakceptowania rzeczy w takiej postaci, w jakiej występują. Kata staną się ciemnobordowe, jak owoce wiśni w ogrodzie taty. Zakładam okulary i patrzę na tytuł książki, którą czytam od paru dni. Tradycyjne budo. Szukam w niej odpowiedzi na moje rozsterki związane z iaido. Chciałabym pójść na skróty i zapytać taty, ale wiem, że ta „droga” jest tylko moja. To mój proces dojrzewania, który w tej chwili chociaż odrobinę pomaga mi zrozumieć Donn F. Draeger pisząc: Poznawanie „do” wiąże się z szeregiem poziomów, które ćwiczący przekracza na drodze do ostatecznego oświecenia. Pierwszy z nich nosi nazwę gyo – trening. To czas zapoznawania się z dojo, jego etykietą i podstawowymi zasadami. (…) Dla ucznia jest to czas polegania wyłącznie na obserwacji i mechanicznym, aż do znudzenia, kopiowaniu tego, co dojrzał. Wykonuje określone ruchy, ale zupełnie nie wie, dlaczego robi je tak, a nie inaczej. (…) Trening na poziomie gyo to trud wyciskający z ucznia „krew, pot i łzy”, który albo go złamie albo uczyni prawdziwym adeptem „do”. Jeżeli wysiłek zostanie przez niego zaakceptowany, to ścisła dyscyplina natychmiast zacznie go zmieniać i ćwiczący znajdzie się na następnym poziomie, znanym jako shugyo, „surowy trening”. (…) Ogromny wysiłek wkładany w trening i poddanie się surowej dyscyplinie zaczynają zmieniać jego życie. Pewnego dnia poświęcenie i wysiłek ucznia w pracy nad małymi detalami zaowocują osiągnięciem mistrzostwa na większą skalę, jednak na poziomie shugyo jest on tylko boleśnie świadomy stopnia skomplikowania swojej dyscypliny, która zawiera w sobie setki lat doświadczeń jego poprzedników. W trakcie wykonywania technik zaczyna powoli dostrzegać ich piękno oraz ducha, które łączą się w jednej fizycznej akcji. Zaczyna darzyć ogromnym szacunkiem tych twórczych geniuszy, którzy stworzyli system, jaki teraz on dzieli ze swoim mistrzem, współćwiczącymi i wszystkimi, którzy te samą drogę przemierzali przed nim. Podobnie jak gyo, również na poziomie shugyo zasadniczą metodą treningową jest wielokrotne powtarzanie tych samych ruchów.(…) Uczeń zaczyna dostrzegać dojo jako miejsce srogiej konfrontacji między sobą, a swoim „ja”. (…) kontynuuje swoją podróż, wciąż poszerzając dotychczasowe umiejętności i nabywając nowe. Gdy uda mu się zautomatyzować pewne podstawowe zachowania, zaczyna sięgać poza sferę czysto mechaniczną i zauważa, że tylko nieustanny trening pozwoli na skorygowanie wszelkich uchybień. Uczeń, który dotarł do tego etapu, posiada wystarczająco silną motywację, by na zawsze poświęcić się wybranej dyscyplinie (…). Teraz nie może już odwrócić się i odejść. Wszedł już bowiem w swej praktyce na poziom jutsu, „sztuki”.